737 MAX gate: Jak Boeing sam certyfikował swój samolot?
Cały lotniczy świat śledzi z zaciekawieniem, a także rosnącym zaniepokojeniem losy boeingów 737 MAX, które okazują się być nie do końca bezpiecznymi samolotami. Co więcej, wydaje się, że ich certyfikacja nie była przeprowadzona zgodnie z ideą procesu kontroli nowych maszyn.
Reklama
Odkąd nowy samolot z
oferty Boeinga, czyli 737 MAX, zmodernizowana wersja prawdziwego klasyka na
rynku lotniczym, wszedł do użytkowania w liniach lotniczych całego świata,
doszło już do dwóch katastrof z udziałem tego typu maszyny. Od dziesięcioleci
boeing 737 kojarzył się z niezawodnością i uniwersalnością, do niedawna można
go było porównać do volkswagena golfa pierwszej lub drugiej generacji.
Niestety, po tym jak dwa egzemplarzy najnowszej generacji 737 MAX runęły po
starcie najpierw w Indonezji w październiku, a po niecałych pięciu miesiącach,
10 marca, w Etiopii, wydaje się, że opinia ta mocno się dezaktualizuje, a sam
amerykański producent samolotów zdaje się być łudząco podobny do niemieckiego
koncernu motoryzacyjnego, który stracił dobre imię po aferze z oszustwami przy
kontrolowaniu poziomu emisji spalin w silnikach wysokoprężnych. Prowadzone w
sprawie obu katastrof maxów dochodzenia mające wyjaśnić przyczyny tych zdarzeń
wskazują na wadę systemu MCAS, który miał w założeniu zapobiegać przeciągnięciu
maszyny. Coraz więcej podobieństw między tymi dwiema katastrofami, które pochłonęły
życie niemal 350 osób spowodowało, że na jaw wychodzą kolejne tajemnice Boeinga
związane z projektem 737 MAX.
Felerny MCAS
O systemie MCAS, który
samodzielnie trymuje statecznik poziomy, aby zapobiegać przeciągnięciu
pisaliśmy już na łamach naszego portalu. O ile idea konstruktorów jest w pełni
zrozumiała, ponieważ przyświecała im idea dbałości o bezpieczeństwo samolotu i
jego pasażerów, o tyle zupełnie irracjonalne wydaje się wszystkim w lotniczym
świecie, że z premedytacją nie prezentowali oni obecności systemu w samolocie w
treści instrukcji użytkowania 737 MAX w locie. Ten fakt sprawił, że piloci
samolotu Lion Air, który spadł do Morza Jawajskiego, o których dowiadujemy się,
że sprawdzali poszczególne listy kontrolne, aby ustalić przyczyny dziwnego
zachowania maszyny, nie zdawali sobie sprawy z tego, że MCAS w ich maxie
uruchamiał się co kilka sekund. W przypadku katastrofy Ethiopian Airlines wciąż
nie ma informacji odnośnie działań podjętych przez załogę w kokpicie, ale dane
na temat przebiegu lotu wskazują na bardzo duże podobieństwo do sytuacji z
Indonezji, a więc również możemy przypuszczać, że uruchamiający się MCAS nie
mógł zostać rozpoznany przez załogę. Choć Boeing unika podawania informacji o
systemie, to jak podaje AFP zbliżone do producenta źródła donoszą, że przed
ponownym wzbiciem się maxów w powietrze zostaną one wyposażone w kontrolki sygnalizujące nieprawidłowości w
działaniu MCAS. Do tej pory taka forma sygnalizacji była na liście wyposażenia
opcjonalnego, a obie rozbite maszyny jej nie posiadały. Ciężko jednak winić
Lion Air czy Ethiopian Airlines, bo dość ciężko wyobrazić sobie kto wybierałby
opcję, o której nic nie wie, ponieważ cały system nie jest ujawniony w
instrukcji obsługi samolotu czy podczas szkolenia załóg.
Kłopotliwe pytania o proces certyfikacji
Jak donosi amerykański
dziennik Seattle Times, proces certyfikacji 737 MAX przez amerykańską władzę
lotniczą (FAA) przebiegał bardzo szybko i pobieżnie. Osoby zatrudnione w FAA
ujawniły, że w trakcie trwania tego procesu pojawiały się naciski ze strony
przełożonych, aby możliwie skrócić czas jego realizacji. Najbardziej
prawdopodobnym powodem takiego zachowania było to, że 737 MAX był daleko z tyłu
za airbusem A320neo, który rozpoczął operacje komercyjne niemal rok wcześniej.
Redaktorzy Seattle
Times pytali zarówno Boeinga jak i FAA o szczegóły przebiegu procesu
certyfikacji 737 MAX. Niestety nie uzyskali oni od obu podmiotów żadnych
informacji. Jednocześnie redakcja amerykańskiego dziennika podaje, że
sprawdzeniem tej historii zajęło się Federalne Biuro Śledcze (FBI). Zaufanie do
FAA traci jednak nie tylko amerykańska administracja, ale też EASA (europejski
odpowiednik FAA), a także kanadyjska agencja odpowiedzialna za bezpieczeństwo
lotnictwa, Transport Canada. Do tej pory w lotniczym świecie uznawano, że umowy
o współpracy międzynarodowej, wspólne standardy bezpieczeństwa, czy zapisy
konwencji ICAO są w stanie zapewnić wzajemne zaufanie poszczególnych podmiotów.
Dzięki temu można było uniknąć ponoszenia wielu kosztów, a przykładem jest
właśnie uznawanie certyfikatów bezpieczeństwa i zdatności do lotu wydanych
przez inną niż własna władzę lotniczą. Tym samym maszyny certyfikowane np. przez
FAA są niemal bez dodatkowych formalności uznawane za bezpieczne przez EASA i
otrzymują analogiczne certyfikaty. O ile więc jedna z agencji nie wykona
swojego zadania skrupulatnie, o tyle druga może nieświadomie wystawić swój
certyfikat maszynie, która nie spełnia minimalnych wymogów bezpieczeństwa.
- Szefowie prosili
nas, abyśmy zdecydowali, które kontrole możemy zlecić do wykonania samodzielnie
pracownikom Boeinga. Motywowali to argumentem, że FAA ma w związku z tym zbyt
dużo pracy - powiedział zatrudniony w FAA inżynier w rozmowie ze Seattle Times. - Audyt dokumentów nie był przeprowadzony skrupulatnie, ciągle nas poganiano,
aby tylko jak najszybciej zakończyć proces certyfikacji.
Taka podzielona
pomiędzy FAA i producenta certyfikacja nie jest niezgodna z prawem, ale jest
zdecydowanie nowością. O ile przez wiele lat polegano na niewielkiej pomocy ze strony producentów, to
w 2005 roku FAA zezwoliła na dużo większy udział producenta w certyfikacji, a
nawet zgodziła się na to, aby producenci sami wybierali zespoły odpowiedzialne
za pracę powierzaną im w tym procesie. Boeing 737 MAX to jedna z pierwszych
maszyn na świecie, która była certyfikowana według nowych zasad, które
pozwalają na znacznie większy udział producenta w prowadzeniu odpowiednich
kontroli. Dzięki takiemu podziałowi obowiązków agencja skupiła się na
samodzielnym sprawdzeniu wielu nowych elementów samolotu, takich jak
akumulatory litowe, system paliwowy czy zjeżdżalnie ewakuacyjne dla pasażerów.
Jednak jak wynika z relacji pracowników FAA, wśród licznych aspektów wymaganych
do zbadania, aby określić zdatność 737 MAX do lotu przekazanych do własnego
wykonania przez Boeinga znalazła się między innymi analiza bezpieczeństwa
systemu MCAS, który na obecnym etapie jest uznawany za prawdopodobnie
odpowiedzialny za obie katastrofy maxów z ostatniego półrocza. Stało się tak,
ponieważ system nie został określony jako wyjątkowo krytyczny dla
funkcjonowania całego samolotu. Boeing zakwalifikował go na niskim poziomie
istotności. Niestety w ramach prowadzenia tego procesu Boeing nie miał żadnych wątpliwości
co do działania MCAS, a jak relacjonują trzy osoby zbliżone do przebiegu
certyfikacji maxów, najważniejsi przedstawiciele FAA w ogóle nie mieli wiedzy o
istnieniu tego systemu.
Rządowe kontrole w FAA
Z powodu opisywanych
powyżej czynników w USA podjęto liczne działania mające na celu przeprowadzenie
audytu w FAA. O ile swoje własne śledztwo prowadzi FBI, to można spodziewać
się, że jest ono realizowane pod kątem stawiania ewentualnych zarzutów
kryminalnych gdyby okazało się, że proces certyfikacji maxów przebiegał w taki,
a nie inny sposób pod niezgodnymi z prawem naciskami. Ważniejsze wydaje się
jednak dochodzenie rozpoczęte przez amerykański Departament Transportu, który
poinformował, że pracuje już nad zakresem kwestii, które należy poddać audytowi
i planuje oficjalne podjęcie prac kontrolnych tak szybko jak to będzie możliwe.
- Bezpieczeństwo ma w
naszym departamencie najwyższy priorytet - powiedziała Elaine L. Chao,
sekretarz transportu w rządzie USA, która komentowała sprawę we wtorek, 19
marca.
Kontroli poddana
zostanie też forma w jakiej FAA zareagowała na kryzys związany z katastrofami
boeingów 737 MAX i ich uziemieniem. Przypomnijmy, że nakaz uziemienia samolotów
tego typu w USA został wydany jako jeden z ostatnich na świecie, większość
państw zareagowała prewencyjnie dużo wcześniej. Audytorzy planują
także skupić się na kwestii szkoleń załóg maxów, ponieważ FAA nie wymagała
treningu pilotów z uwzględnieniem systemu MCAS. Zarówno agencja jak i Boeing
twierdzą, że działanie systemu mogłoby być zbyt skomplikowane dla pilotów, a
jego oprogramowanie miało i tak działać w sposób niezauważalny i po prostu
poprawiać charakterystykę lotną samolotu. Co więcej FAA w ogóle nie wymagało
treningu na symulatorze dla pilotów, którzy posiadali uprawnienia do latania
poprzednimi generacjami 737.
Ostatnim poważnym
zarzutem dla FAA jest też fakt, że MCAS został dopuszczony do użytkowania w
formie, w której za aktywację system odpowiada wskazanie z pojedynczego
czujnika kata natarcia. Taka decyzja spowodowała, że niezgodnie z zasadami
redundancji systemów lotniczych powstało ryzyko awarii całego systemu wywołanej
przez niesprawność tylko jednego jego elementu.
FAA odmówiło w
ubiegłym tygodniu komentarza, powołując się na fakt, że procedury certyfikacji
samolotów opracowane przez agencję są wynikiem starannych analiz i zawsze
skutkowały wysokim poziomem zapewnianego przez badane samoloty bezpieczeństwa. Instytucja
dodała, że proces wydawania certyfikatu dla 737 MAX również przebiegał zgodnie
z tymi zasadami.
Związek FAA z Boeingiem
Całe zamieszanie,
które powstało wokół przebiegu certyfikacji 737 MAX nie sprzyja oczywiście
także Boeingowi, który znany był do tej pory z doskonałej historii
bezpieczeństwa swoich samolotów. Obecnie 737 MAX to najlepiej sprzedająca się
maszyna w ofercie producenta, na którą jest złożonych 4,6 tys. zamówień.
- Boeing 737 MAX był
certyfikowany zgodnie ze standardami i wymogami FAA, które były stosowane przy
dopuszczaniu do użytkowania wszystkich poprzednich samolotów - powiedział rzecznik
prasowy Boeinga, broniąc FAA i zapewnił przy tym, że producent będzie
współpracował przy audycie prowadzonym przez Departament Transportu.
Pojawiają się jednak
pierwsze doniesienia, że historia współpracy FAA i Boeinga mogła być od dłuższego
czasu obarczona zbyt bliskim związkiem obu podmiotów, a szczególnie
najważniejszych ich przedstawicieli. Już w 2012 roku, podczas jednego z
postępowań wyjaśniających prowadzonych przez amerykański Departament
Transportu, okazało się, że szefowie FAA nie wspierali swoich pracowników w
działaniach, które miały na celu pociąganie Boeinga do odpowiedzialności za
ewentualne uchybienia. Zatrudnieni w agencji twierdzą, że postrzegali swoich
pryncypałów jako zbyt blisko powiązanych z przedstawicielami Boeinga. To
właśnie w 2012 roku rozpoczął się proces certyfikacji 737 MAX.
Ponownie temat został
podjęty w 2015 roku, kiedy inspektorzy Departamentu Transportu poinformowali o
wątpliwościach, które budził u nich przebiegu procesu certyfikacji samolotów
przez FAA.
- Podczas naszej
kontroli przedstawiciele branży lotniczej zwrócili naszą uwagę na fakt, że FAA
skupia większą uwagę na kwestie związane z dokumentacją papierową nić na
elementach samolotów odpowiedzialnych w wysokim stopni za bezpieczeństwo - mówił raport z 2015 roku.
Również w 2015 roku,
jeden z przedstawicieli FAA zeznający przed komisją Kongresu USA powiedział, że
pomiędzy FAA i Boeingiem powstało nieformalne porozumienie, które w praktyce
oznaczało nic innego jak powstanie w szeregach producenta para-oddziału FAA
złożonego z niemal tysiąca pracowników.
- Boeing i FAA łączy
relacja, którą można porównać niemal do symbiozy - powiedział Michael Dreikorn,
specjalista ds. bezpieczeństwa lotnictwa, który odpowiadał za nadzór nad
bezpieczeństwem w FAA. - Związek ten jest zdecydowanie zbyt bliski - dodał Dreikorn.
Przyszłość 737 MAX
Na obecnym etapie
ciężko jest powiedzieć jak dalej potoczą się losy boeinga 737 MAX i kiedy
uziemione maszyny będą mogły ponownie wzbić się w powietrze. Boeing planuje
wydanie poprawek do oprogramowania MCAS oraz instalację wskaźników awarii tego
systemu, a FAA zamierza jak najszybciej certyfikować te zmiany, aby umożliwić
operatorom w USA wykorzystanie swoich flot maxów i rozwiązać ich problemy ze zorganizowaniem
siatki połączeń.
Pewne jest jednak, że
niezależnie od kroków podjętych przez FAA w USA, pozostałe agencje zajmujące
się bezpieczeństwem lotnictwa na świecie nie będą już tak łatwo ufały w decyzje
podejmowane przez Amerykanów i prawdopodobne wydaje się, że będą chciały same
dokonać certyfikacji 737 MAX przed ponownym dopuszczeniem ich do użytkowania. Równolegle
toczą się śledztwa dotyczące przyczyn obu katastrof maxów i ich przebieg
również może dynamicznie wpływać na sytuację Boeinga, a także wszystkich
operatorów 737 MAX. Pewne jest też, że każdy
dzień uziemienia maxów kosztuje ich właścicieli bardzo dużo, a poszczególne
linie lotnicze już zapowiedziały dążenie do uzyskania od Boeinga odszkodowań za
te przestoje, w tym Norwegian, Enter Air, a nawet już PLL LOT. Producentowi będą grozić tym wyższe konsekwencje finansowe, im
większe okaże się ostatecznie jego przyczynienie do katastrof z Indonezji i
Etiopii.
Choć historia 737 MAX
jest jak do tej pory tragiczna, a w tle wyrasta poważna afera, w którą uwikłany
jest producent maszyny i rządowa agencja odpowiedzialna za bezpieczeństwo
lotnictwa w USA, to pozostaje mieć nadzieję, że jak zwykle w lotnictwie
wyciągnięte z niej zostaną odpowiednie wnioski, które pozwolą na podniesienie
poziomu bezpieczeństwa i uniknięcie takich sytuacji w przyszłości. Ewentualnymi
kwestiami kryminalnymi zajmą się odpowiednie sądy, a rodzinom ofiar katastrof
odszkodowania wypłacą winni, ale ostatecznie najważniejsze jest podjęcie
działań naprawczych na przyszłość.
fot. mat. prasowe