Bliżej świata: Maroko w kolorze ochry

1 listopada 2019 12:14
17 komentarzy
Marokańska feeria barw, zdobienia, stragany z egzotycznymi przyprawami, piękna ceramika, klimatyczne zaułki medyny, meczety, wysokie góry, pustynia....
Reklama

Salem Malejkum, Agadir

W powietrzu unosił się intensywny zapach lotniczej kerozyny. Młoda dziewczyna zaraz po wyjściu z samolotu wyciągnęła paczkę Marlboro i zanim dotarła do terminala zdążyła wypalić pół papierosa. Minęło dobrych kilka chwil, zanim zareagował ktoś z lotniskowej obsługi. Na szczęście nie trafiła na nadgorliwego pracownika, bo w przeciwnym wypadku mogłaby zamienić się w białą mumię, po wyładowaniu gaśnicy proszkowej, tudzież stracić paręset dirhamów na mandat. Intensywne światła latarni oślepiały pasażerów biegnących pospiesznie w stronę terminalu, aby zająć pierwsze miejsce w kolejce do kontroli.


Płyta lotniska w Agadirze była zupełnie pusta. Stał na niej jeden, filoletowo-różowy samolot, który tuż przed ósmą wylądował po blisko pięciogodzinnym locie. Terminal w Agadirze czasy swojej świetności miał już dawno za sobą. Podróżni pospiesznie ustawili się w kolejce do okienek odprawy paszportowej, lecz po chwili pierwsi i potem kolejni zaczęli wycofywać się z kolejki. Wszyscy wracali pod ścianę, aby wypełnić formularz wjazdowy. - Szkoda, że stewardesy nie rozdawały ich w samolocie - pomyślałem.


Z góry spoglądał na nas z ogromnego portretu Mahommed VI, obecny król Maroka. Procedury paszportowe trwały dość długo, ale dzięki zamieszaniu z formularzami udało mi się znaleźć na samym początku kolejki. - Salem Malejkum - przywitałem się z policjantem wręczając mu paszport i na kolanie wypełniony kwit. Uśmiechnięty i wyraźnie zadowolony, że odezwałem się do niego po arabsku odrzekł: - Malejkum salem. Przekartkował paszport kartka po kartce, a formularz wjazdowy sprawdził dokładnie punkt po punkcie. Najbardziej zainteresował go jednak mój zawód. Pomimo, że w rubrykę wpisałem “worker” zapytał mnie czy aby nie jestem dziennikarzem. Zaprzeczyłem, jednak wydało mi się to bardzo dziwne. Mężczyzna wbił do paszportu pieczątkę i nadał mi unikalny numer, który potem okaże się niezbędny przy meldowaniu w każdym hotelu.

Przed terminalem było równie pusto jak na płycie lotniska. Przy głównym wejściu trzech uzbrojonych po zęby żołnierzy z karabinami w gotowości do użycia witało wychodzących z terminala podróżnych. Na parkingu na pierwszej linii stało kilkanaście żółto - białych, zdezelowanych mercedesów z lat osiemdziesiątych występujących w roli taksówek. W drugiej linii trzy autokary touroperatorów. Zdałem sobie wtedy sprawę, że ten dość specyficzny lot był na wpół czarterowy. Siedząca za mną grupa młodych chłopaków, już kilkanaście minut po starcie tak się ululała, że gdy zwróciłem uwagę, że wykładanie nóg na mój fotel jest nietaktowne, ci w ramach przeprosin zaczęli częstować mnie Żubrówką. A że nie byli już w stanie komunikatywnie mówić, aby nawiązać kontakt zaczęli ciągnąć mnie za włosy. Pomimo, że personel pokładowy stanowczo dbał o to by tworzące się, co kawałek, grupy pasażerów nie spożywały wniesionego na pokład alkoholu, to niestety nie udało mu się skutecznie wyegzekwować tego zakazu.

Taksówkarze rzucili się na pierwszych pasażerów. Po krótkich negocjacjach kierowca podał cenę, zbliżoną do tej którą znalazłem w internecie. Jadę. Do centrum jest jakieś 25 km, więc cena 22 euro wydaje się akceptowalna. Agadir na pierwszy rzut oka, tak jak przypuszczałem, to typowa turystyczna miejscowość dla klientów all inclusive. Dookoła same hotele, niedokończone przez kryzys z 2008 roku wielkie apartamentowce, bądź też będące w budowie nowe hotele. Taksówkarz okazał się uczciwy i gdy wręczam mu 25 euro, mówi żeby dać drobne bo nie ma wydać. W hotelu znów wita mnie Mahommed VI. Nie podoba mi się jego spojrzenie, jest w nim coś złowrogiego. Niestety muszę się z nim zaprzyjaźnić, bo zagościł w moim portfelu. Na wszystkich banknotach. I monetach chyba też.


Na szczęście zostaję w Agadirze tylko dwa dni. Oprócz hoteli turystyczna ulica z restauracjami dla turystów. Choć spodziewałem się afrykańskiego przedziału cenowego, za kolację płacę tyle co w Paryżu. - Turyści też muszą utrzymywać naszego króla - mówi rozmowny kelner. Teraz wszystko układa mi się w spójną całość. Król otrzymuje z budżetu 31 milionów euro "kieszonkowego" rocznie do wydania wedle uznania. Autorzy książki "Le Roi Prédateur" twierdzą, że 1,2 mln rocznie wydaje na karmę dla zwierząt i dwa razy tyle na własną garderobę. Ma dwanaście pałaców utrzymywanych w gotowości z obsadą pracowników, klimatyzacją ustawioną na 17 stopni i spiżarniami wypełnionymi ulubionymi smakołykami, gdyby królowi przyszła chęć wpaść do któregoś z nich na chwilę. Utrzymanie wszystkich kosztuje setki milionów euro, ale król korzysta z tylko czterech z nich.


Nawoływanie imama budzi mnie następnego dnia koło dziewiątej. Mimo dobrej pogody listopad nie jest dobrą porą na plażowanie, zresztą nie jestem fanem bezczynnego leżenia na plaży. Ruszam w miasto. Najpierw nadoceaniczny deptak z którego widać wzniesienie i twierdzę Kasbuh, na którym znajduje się słynny arabski napis "Bóg, król, ojczyzna", potem piaszczysta, szeroka plaża, restauracje, hotele… I to by było na tyle. Na turystycznej części miasta można się mocno zawieść. Agadir jest doskonałym miejsce na plażowanie, dla turystów, którzy nie mają ochoty zapuszczać się gdzieś głębiej poza plaże i hotelowy basen. Im dalej od oceanu tym bardziej robi się afrykańsko.



Wprost proporcjonalnie do narastającej brzydoty mocno spadają ceny w knajpkach. Tajin w centrum dla turystów kosztuje ok. 100 dh, tutaj 3 razy mniej. Zadbane dotąd ulice turystycznej dzielnicy zamieniły się na nieco bardziej obskurne. Na przejściu dla pieszych zaczepia mnie straszy mężczyzna. - Na souk to tędy - mówi, zachęcając aby podążać za nim. Przekonuje, że ma tam swoje stoisko i żebym je koniecznie odwiedził. Nieco zwalniam chcąc go zgubić, ale mam wrażenie, że on za każdym razem czeka na mnie. Dobra, spróbuje go wyprzedzić - myślę. Lecz kiedy go mijam ten nie daje za wygraną: - Skąd jesteś? Z Polski? - pyta. Gdy skinieniem głowy potwierdzam że tak, ten natychmiast reaguje: - Mucha ru*a karalucha. Mężczyzna opowiada, że był kiedyś w Polsce - w Katowicach i że bardzo mu się tam podobało.


Gdy dochodzimy do bramy souku Marokańczyk zachęca mnie abym odwiedził jego stoisko. Przypomniałem sobie jednak, jak podobna znajomość i wizyta w sklepie w Bangkoku zakończyła się uszyciem garnituru na miarę. Z trudem, ale udaje mi się uwolnić od natrętnego mężczyzny. Targowisko jak targowisko. Szwarc, mydło i powidło. Wielkie stoiska z owocami, warzywami, przyprawami, a w ich środku mały otwór z którego wystaje sprzedawca od pasa w górę. Ma w zasięgu ręki wszystkie swoje produkty.

Na kolejnym stoisku sprzedawcy nie widać, bo śpi w czerwonej koszulce zlewając się z wielkimi, mięsistymi, malinowymi pomidorami wyeksponowanymi na ćwiartce stoiska. Na kolejnym pełno szmat, ubrań. Potem telewizory... cała masa starych, wielkich telewizorów. Podobne, parę lat temu, zwróciłem do sklepu, gdy kupowałem nowy. Miałem wrażenie, że cały stary sprzęt elektronicznych z Europy trafia do Afryki. Skręciłem do alejki z żywym inwentarzem. Kury, kurczaki w klatkach, pisklęta na lewo, gąsiory na prawo. Mocno śmierdzi. Handlarze na życzenie szlachtują, oczywiście rytualnie, wybrane zwierzę. - Nie ważne czy czysto i higienicznie, ważne, żeby było halal - ironizuję opuszczając souk.


Mijam autobusowy dworzec. Przy okazji kupuję bilet na jutro do Marrakeszu. Kurs w jedną stronę kosztuje 110 dh. W sumie niezbyt drogo jak za czterogodzinny kurs. Gdy zjawiam się następnego dnia kierowca nie chce wpuścić mnie do autobusu. Pokazuje mu bilet, ale on pokazuje mi kasy. Przed kasą kolejka. - Musisz kupić dodatkowy bilet na bagaż - wyjaśnia mi inny turysta.


Płacę dodatkowe 5 dh i dostaje naklejkę na bagaż. - Jakby nie można było sprzedać biletu na bagaż wczoraj - komentuję.

Marrakesz

Do Marrakeszu docieram po czternastej, do riadu godzinę później. Na ostatniej prostej zastanawiam się czy aby GPS dobrze mnie prowadzi. Niby medyna, a dookoła slumsy. Nie wygląda to tak jak się spodziewałem. Podbiega do mnie dwóch młodych chłopców i wymieniają hurtowo kilka nazw pobliskich riadów. W tym mój. Towarzysząc krok w krok, pokazują mi drogę do niego. Mijamy jakąś małą budowę. Stary dom runął i właściciel na jego miejscu stawia nowy.


Labirynt wąskich uliczek medyny musi być sporym utrudnieniem dla tutejszych mieszkańców. - Nie wjedzie tu przecież żaden samochód dostawczy - pomyślałem, zastanawiając się w jaki sposób zaopatrują się w materiały budowlane. Rozwiązanie tej zagadki stało kilka metrów dalej. Czego człowiek nie udźwignie można przecież zapakować na grzbiet osła.

Docieramy na miejsce. Gdy stoję przed pięknie zdobionymi drewnianymi drzwiami, chłopcy wyciągają ręce po bakszysz. W islamie to rodzaj jałmużny wręczany pod byle pretekstem, często za zwykłą uprzejmość. Nikt nic tu nie robi bezinteresownie, każdy czegoś chce. Szczególnie gdy widzi turystę. Dzieciaki dostają po 10 dh i uciekają uśmiechnięte, ja wchodzę do riadu. Ze slumsów do zupełnie innego świata.


Spacerując po medynie mam wrażenie, że kroczę po niekończącym się labiryncie uliczek w których handlarze chcą mi sprzedać wszystko co niepotrzebne. - Nie potrzebuje oleju arganowego ani żadnego innego badziewia - powtarzam sobie mijając kolejne stoiska labiryntu z którego wbrew własnej woli ciężko mi się wydostać. Co chwilę mijają mnie rozpędzone rozklekotane skutery, które bezkolizyjnie omijają spacerujących przechodniów. Pozostaje po nich smród spalin, które, nie tylko w gorące dni, wywołują odruchy kaszlu. Smog jest tu ogromny. Ciasne, a często i zadaszone uliczki nie mogą się przewietrzać. - Istna komora gazowa - rzuca mój towarzysz podróży.


Główny plac Marrakeszu przyprawia o ból głowy nadmiarem atrakcji. Każdy chce wcisnąć mi to co ma do zaoferowania. Od zdjęcia z małpą, zaklinaczy węży, samozwańczych dentystów, sztucznych szczęk do wyboru, uzdrawiaczy, wróżbitów, bajkoopowiadaczy, kuglarzy, zegarków, po haszysz i inne środki odurzające. To co się dzieje na tym placu jest wpisane na listę UNESCO jako... niematerialne dziedzictwo.



Początkowo staram się kulturalnie podziękować wszelakiej maści oferentom, jednak w pewnym momencie zaczynam ignorować ich nawoływania, a ich głos ginie gdzieś w tłumie. Czasem gdy jakiś co bardziej natrętny typ podchodzi i łapie za rękę - mówię stanowczo „no”. Wrzawa rośnie po zachodzie słońca, na straganach zaświecają się kolorowe lampki, bębniarze walą w bębny, trębacze dmą w trąby… Jestem przyzwyczajony do tłumów, jednak przebicie się przez ten tłum wywołuje u mnie dziwny nastrój. Liczba ludzi, efektów dźwiękowych, wizualnych wywołuje duży niepokój. Może trochę przez zmęczenie i głód. Chce jak najszybciej stąd wyjść i uciec z tego dzikiego tłumu.


Nie czuje się tu bezpiecznie, chociaż przewodniki przekonują mnie, że jest bardzo bezpiecznie. Wszędzie dookoła uśmiechnięci i nader życzliwi dla turystów ludzie. Ja jednak myślę tylko o jednym, aby w końcu zaspokoić swój głód. Nie jadłem od 6 godzin, bo tyle zajęła cała podróż z Agadiru. Na placu Jamaa al-Fina za chmurą dymu docieram do ulicznych garkuchni. Dziesiątki straganów z jedzeniem zachęcają zapachami gotowanych potraw. Niestety nie tylko. Nachalni naganiacze co chwilę tarasują mi drogę krzycząc: - My friend, cheap and good. Gdy dziękuję nie chcą puścić dalej tarasując mi drogę. Gdy stanowczo odmawiam, uśmiechają się i mówią: - Maybe later. Sytuacja powtarza się co kilka metrów. Moje zmęczenie i głód rodzi zdenerwowanie i złość. W końcu znajduję stolik gdzie nikt mnie nie nagabuje. - Tu będę jadł - pomyślałem, gdy przede mną, nie wiadomo skąd, pojawiło dwóch naganiaczy. Rezygnuje idę dalej. W końcu dociera do mnie, że chyba jednak muszę się im poddać. W przeciwnym wypadku umrę z głodu.


Siadam w sto dwudziestej piątej garkuchni. Oczywiście nie ma tego co chce zamówić. Wciskają mi coś innego. Obsługa już się mną nie interesuje, skupiona jest za to na naganianiu kolejnych turystów. Jedzenie pojawia się na stole po dość długim czasie oczekiwania, a obsługa ponownie okazuje mi zainteresowanie gdy przychodzi do opłacenia rachunku. Mężczyzna wręcza mi rachunek gdzie w słupku wypisane są kwoty, bez żadnego opisu. Dodaje na koniec, że łączna kwota nie zawiera serwisu i powinienem dodać do niej przynajmniej 50 dh.


Moją uwagę przykuwają piękne marokańskie lampy, plafony, gobeliny. Wszystko na sprzedaż. Czasem roznosi się zapach przypraw, ale tylko wtedy gdy akurat w pobliżu nie ma kopcących skuterów. Spacerując po medynie i przyglądając się z zewnątrz dziko stawianym budowlom zastanawiam się jak tak chaotyczna zabudowa przypominająca często zwykłe slumsy trafiła na listę UNESCO? Czasem tylko cudownie zdobione portale wejściowe burzą moje wrażenie. Zresztą trudno tu dostrzec jakkolwiek architekturę, bo wszystko zasłonięte jest komercją. Medyna to taka małża, która skrywa w sobie prawdziwą perłę.

Patrząc na nią z góry ciężko uwierzyć, że wiele z tych budowli ukrywa w sobie przepiękne wnętrza, zapierające dech w piersiach.


Tak jak choćby orientalna Narwama przy Rue Koutoubia, w której oprócz dobrej kuchni (wariacja marokańsko-tajska) obejrzeć można występ mistrzów ognia czy taniec brzucha w ciekawej aranżacji. Prowadzący mnie tu naganiacz zapewniał, że nie pożałuję.


Zastanawiałem się gdzie jest haczyk. Nie było. Ceny co prawda nie należały do najniższych, ale końcowy rachunek nie zawierał żadnych niespodzianek. W każdej restauracji czy jadłodajni, w której jadłem nie było żadnych prób oszustwa czy zawyżania rachunku. Tylko w Nomad, przy Derb Aajrane do ostatecznej ceny doliczany był “service fee” w wysokości ośmiu procent.




Uciekam od turystycznej części miasta. Wystarczy często nieco zejść w bok, skręcić w boczną uliczkę, aby odkryć coś ciekawego. Nie trzeba było daleko szukać. Przeniosłem się w inny świat, już bez turystów na miejscowy targ z żywnością. Mieszkańcy medyny w tradycyjnych strojach, świeże warzywa i owoce, jeszcze żywy drób.


Jakaś Marokanka chce kupić kurczaka. Sprzedawca wyciąga żywe zwierze i za kotarą dokonuje, jednym cięciem, rytualnego uboju halal. Słychać tylko jęk zabijanego zwierzęcia. Chwilę później wręcza jej ciepłego jeszcze kurczaka. Kilka kroków dalej część rybna targu. Na straganach w upale grzeją się ryby. W większości sardynki z których słynie Maroko. Wokół pełno much. Trochę śmierdzi. Handlarz patroszy rybę za rybą, a na ich wnętrzności cierpliwie oprócz much czekają miejscowe koty. Zapachy i widoki przypominają mi sceny z „Pachnidła” Toma Tykwera. Od samego patrzenia można nabawić się problemów jelitowych. W tej części miasta poczułem się jakbym podróżował w czasie. - Chyba niewiele zmieniło się tu od średniowiecza - pomyślałem. Jest jednak drobna różnica, wszyscy dumnie dzierżą w swych dłoniach okazałe smartfony.

Marokańskie jedzenie jest ciężkie, tłuste i dla mnie zbyt mięsne jak na panujące tu warunki pogodowe. Gdy zdałem sobie sprawę, że produkty zostały kupione na wspomnianym wcześniej targowisku i przygotowane w warunkach polowych pomyślałem o wypiciu czegoś mocniejszego aby zminimalizować ryzyko oddziaływania nowej, tutejszej flory bakteryjnej.


Maroko to kraj muzułmański, a Allah zabrania spożywania alkoholu. Alkohol dostępny jest w hotelowych restauracjach i to nie we wszystkich. Podobno jedynym sklepem w którym można dostać alkohol jest oddalony o 2 kilometry Carrefour. Przed wejściem do niego stoi dwóch pracowników, jeden mówią mi: - Bonjour. Drugi otwiera drzwi i podaje do ręki koszyk. Przy bramce wejściowej siedzi kolejny i mi ją otwiera. Na sali znajduje się więcej pracowników niż kupujących. Przy kasie pracują trzy osoby: kasjer, jego pomocnik i pakowacz. Kasjer nabija na kasę, pomocnik wyciąga towary z koszyka, podaje kasjerowi kod towaru i cenę a zakupy wędrują w ręce pakowacza. Maroko od jakiegoś czasu wprowadziło zakaz używania foliowych torebek jednorazowych. Pakowacz umieszcza towary w ekologicznych torbach fizelinowych.

Przystanąłem na chwilę w okolicach rue Bab Ahmar. Tuż obok starego cmentarza przy medinie znajdował się średniej wielkości plac, na którym jeszcze chwilę temu chłopcy grali w piłkę. Po obu jego stronach wmurowano dwie bramki. Na wyasfaltowanym boisku zgromadziła się grupa kilkudziesięciu mężczyzn, gdzie ustawiła się w trzech równoległych szeregach. - Czas na modlitwę - pomyślałem. Zdziwiły mnie jednak rowery i skutery stojące przy ulicy.


Przysiadłem na ławce po drugiej stronie ulicy, aby obserwować co się tam dzieje. Tłum zaczął bić pokłony odmawiając niezrozumiałą mi modlitwę. Nie trwało to długo. Po chwili mężczyźni zaczęli się rozchodzić, inni wsiadali na motory i rowery. - Nawet chorego przynieśli na modlitwę - pomyślałem, widząc niesionego na noszach człowieka, owiniętego w koc koloru ochry. Kierowali się jednak w stronę wejścia na cmentarz. W tym momencie zauważyłem, że w moją stronę kieruje się mistrz ceremonii, tutejszy imam. Przywitał się ładną angielszczyzną i wytłumaczył, że to czego byłem świadkiem, to muzułmański pogrzeb, a zmarły chowany był owinięty w koc. W sumie nie wiem czy wynika to z biedy czy z tradycji.

Skierowałem się w kierunku medyny, wyciągnąłem gimbala, by pofilmować tutejszą rzeczywistość. Gdy tylko założyłem na niego telefon i zacząłem nagrywać, handlarze zaczęli do mnie głośno krzyczeć: - No photo! No photo! Krzyczeli pomimo, że obiektyw nie nawet nie był skierowany w ich kierunku. Tak samo przejeżdżający motocykliści, a mijające mnie kobiety zaczęły jedna po drugiej zasłaniać swoje twarze. Po raz pierwszy spotkałem się z podobną reakcją mieszkańców na filmowanie. Sytuacja powtórzyła się kilkukrotnie, aż w końcu zrezygnowałem z filmowania i zadowoliłem się robieniem zdjęć.

Casablanca

Kolejnym punktem marokańskiej wycieczki była Casablaca, do której udałem się tamtejszą koleją. Podróż nad ocean zajęła kilka godzin.


Gdy już tam dotarłem, na dworcu zapytałem taksówkarza za ile dowiezie mnie do apartamentu. Jego oferta była zgodna z tym co powiedział mi właściciel mieszkania, w którym miałem się zatrzymać. Koszt kilkukilometrowego przejazdu miał wynieść 10 dirhamów. Gdy dojechałem pod budynek, wręczyłem mężczyźnie odliczoną kwotę. Ten widać nie był usatysfakcjonowany i zaczął krzyczeć w swoim języku na całą ulicę: - 10 euro a nie dirhamów. To kwota dziesięciokrotnie większa niż umówiona. Stwierdziłem, że dam sobie spokój i zapłaciłem mu wspomniane 10 euro. Mruknął coś pod nosem i odjechał rzucając do mnie kilka niezrozumiałych słów w nieuprzejmy sposób.

Apartament zarezerwowany przez airbnb w rzeczywistości okazał się zupełnie inny niż prezentowany na stronie na zdjęciach. W mieszkaniu stały wysuszone kwiaty, jak gdyby nikt tu nie mieszkał od kilku dobrych miesięcy. Wszystko pokryte było klejącym brudem i kurzem, a lodówka była mocno szaro-żółta. Nie wiedziałem jeszcze że z brudu. - Ok, trzeba tu trochę posprzątać - pomyślałem i wziąłem się do roboty. Zacząłem szorować lodówkę, gdy ta okazała się biała, nie mogłem się powstrzymać, aby nie zostawić właścicielowi po sobie śladu.


Zwiedzanie Casablanki rozpocząłem od podążania śladami Ingrid Bergman i Humphreya Bogarta. Tak, tak wiem, żadna ze scen filmu "Casablanca" nie była nakręcona w Casablance. Całość powstała w studiu filmowym w Los Angeles. Jako fan Bergman i Bogarta miałem nadzieję, że miasto w mniejszym lub większym wykorzystuje popularność kultowego filmu, aby przyciągać żądnych wrażeń turystów. Miałem nadzieję, że znajdę tutaj masę atrakcji nawiązujących do ulubionego do filmu. Niestety, oprócz otwartej w marcu 2004 roku przez Amerykankę Kathy Kriger, która kiedyś pracowała jako dyplomatka w Maroku wzorowanej na filmie restauracji Rick’s Cafe nie ma tu zupełnie nic co nawiązywałoby do filmu.



- Kiedy przyjechaliśmy do Casablanki i zorientowałam się, że poza tym jednym klubem nie ma nic więcej związanego z legendarnym romansem Ricka i Ilsy, pomyślałam, że być może Maroko nie jest dumne z tego filmu i wcale nie ma ochoty kojarzyć się z tą historią miłosną. W końcu film opowiada o zdradzie i to w dodatku przez kobietę, a w Maroku, w kraju, w którym mężczyzna może mieć cztery żony, zdrada jest absolutnie zakazana - pisze na swoim blogu Ewa Wojciechowska.


W restauracji znajduje się fortepian i tak jak w filmie, codziennie odbywają się koncerty na żywo. Jest również sala, w której mają miejsce pokazy "Casablanki".

Udaję się w kierunku Meczetu Hasana II, trzeciego pod względem wielkości meczetu na świecie (ustępuje meczetowi w Mekce). Mieści się w nim 25 tysięcy wiernych, a na rozległym dziedzińcu kolejne 80 tysięcy. Wznosi się ona na sztucznym nasypie ponad wodami Oceanu Atlantyckiego.


Samo miasto można zwiedzić w kilka godzin. Trzy dni, które tu zaplanowałem to zdecydowanie za długo. Cóż pozostaje mi pewnie po raz sto pięćdziesiąty szósty obejrzeć historie romansu Ricka Blaine i Ilsy Lund...
Informacje praktyczne
Waluta, pieniądze i banki: Oficjalną walutą obowiązującą na terytorium Maroka jest dirham marokański (MAD)

Strefa czasowa: GMT+01:00

Przekraczanie granicy: Paszport (ważny minimum 6 miesięcy od daty wjazdu).

Dojazd: Obecnie z Polski możemy polecieć Wizz Airem z Warszawy do Marakkeszu dwa razy w tygodniu.

Ostatnie komentarze

 - Profil gość
sauvi 2023-10-21 00:25   
sauvi - Profil sauvi
Warto wybrać się na południe Maroka, a nie do Agadiru i Marakeszu, aby odczuć gościnność tubylców i prawdziwą, a nie udawaną egzotykę.
gość_4b520 2019-11-07 10:12   
gość_4b520 - Profil gość_4b520
O Agadirze to sama prawda.Najgorsze miejsce w Maroku gdzie można trafić.Okolice również nieciekawe.Na każdym kroku komercja,wszystko pod turystę.Zero klimatu Maroka,spodobać się może tylko tym co nigdzie nie byli i dla nich spacerek po promenadzie,drink przy basenie i nie wymagające kondycyjnie wycieczki po okolicy wystarczą.To miejsce najczęściej wybierają zorganizowani turyści z biur podróży jadąc tam na leżing.Do tego celu lepiej nadają się miejsca w Europie,w wielu jest ładniej i taniej.
Maroko ma bardzo wiele do zaoferowania,pustynię ,wąwozy,oazy,góry,klimatyczne miasta,ale to wszystko jest daleko od Agadiru.
gość_4b520 2019-11-06 13:26   
gość_4b520 - Profil gość_4b520
Trzeba nie oszczędzać na wszystkim to i wrażenia będą inne.Maroko to nie jest tani kraj .Jak ktoś myslał,że objedzie go za 2 Euro i bedzie miał królewski serwis to nie.Rzygać się chce jak jedni drugim doradzają spanie na dachach ,w chatach u obcych ludzi,autostopa ,wycieczki za połowę ceny.Jak wybieracie takie cebulakowe podróżowanie to czego się spodziewacie.Maroko jest piękne,a oprócz biedy jest takie bogactwo,takie domy,że w kilka życ na nie nie zarobicie.Trochę otwartości na świat ,asertywności,trochę więcej kasy wydane na podróż i będzie ok
 - Profil gość
Reklama
Kup bilet Więcej
dorośli
(od 18 lat)
młodzież
(12 - 18 lat)
dzieci
(2 - 12 lat)
niemowlęta
(do 2 lat)
Wizy
Rezerwuj hotel
Wizy
Okazje z lotniska

dorośli
(od 18 lat)
młodzież
(12 - 18 lat)
dzieci
(2 - 12 lat)
niemowlęta
(do 2 lat)
Rezerwuj hotel
Wizy