Z LOT-em do Warszawy i Budapesztu

24/02/2017 22:54

LO354 Monachium- Warszawa. Koniec pracy! Zaczyna się weekend. Jeszcze tylko lot samolotem i za ok. 90 minut będę w Warszawie. 

Niestety E190 z Warszawy przylatuje z ponad godzinnym opóźnieniem. Kilka klików myszką i już wiem, że maszyna SP-LNB przed rotacją do Monachium, miała rejs do Petersburga (d. Leningrad) i właśnie do Leningradu wyleciał z opóźnieniem, więc cały grafik się posypał. 

Około 20:25 rozpoczyna się boarding przez bramkę H26. Fajnie, że przez rękaw, bo wygodniejszy. Wchodząc do samolotu, widzę drugą maszynę w barwach lotu. To rejs LO8168 do Tallina. Już za niecały tydzień to właśnie tym rejsem rozpocznę swoją podróż: Monachium – Tallin – Helsinki – Singapur – Tajwan – Manila – Kuwejt – Monachium. I choć początkowo miała to być wycieczka dookoła świata to ostatecznie zrobiła się oblotówka po Azji.

Tymczasem w „byznesie” podano prasę...

Nad Pragą pojawia się wafelek Prince Polo Classic. A ponieważ czas w ekonomy płynie wolniej, po spożyciu wafelka o masie 17,5 gram, zabieram się do odrabiania pracy domowej z niemieckiego.

Po minięciu Pragi w ekonomicznej pojawia się herbata. Do wyboru mam: czarną, czarną z cytryną i cukrem lub bez ewentualnie czarną z cukrem bez cytryny. Popijając herbatę siłuję się nad konstrukcją gramatyczną zawierająca dwa podmioty – jeden w celowniku, a drugi w dopełniaczu. Na początku wydaje mi się to nieco skomplikowane, ale o dziwo całkiem logiczne.

W Warszawie ląduję z 61-minutowym opóźnieniem, czyli o 22:14. Odbieram bagaż i ruszam do hotelu.

Warszawa. W mglisto-smogowy poranek upewniam się, czy kwadratowa rakieta z centrum nadal stoi. Stoi. Znaczy dobrze! I choć niektórzy woleliby, aby ten relikt dawnej epoki przebudować, obudować lub po prostu rozburzyć, to moim zdaniem Warszawa bez tego czegoś straciłby na swoim uroku. Czy wyobrażacie sobie Paryż bez wieży?

Spod kosmodromu, gablotą w kolorze jeloł bahama udaje się na Pragę. Po minięciu Wisły wszystko wdaje się normalne, ale gdzieś w okolicy ulicy Mińskiej ,warszawska Praga ukazuje swoją pełną krasę. Wybite szyby, odpadające tynki, zaniedbane trawniki, czyli Praga na 102. I te oazy nowych w miarę zadbanych bloków, otoczone (a jakże) wysokim płotem, kontrastujące z rozpadającą się Mińską. Swoją drogą zawsze mnie zadziwiała ta polska tendencja do otaczania nowych osiedli wysokim płotem czy murem...

Wkrótce dochodzę do Soho Factory. Pierwsze wrażenie: WOW! Pośrodku brzydkiej Pragi takie coś? Klimatyczne postindustriale miejsce z kilkoma wyszynkami, kawiarnią, nowymi blokami mieszkalnymi i unikalnym na skalę światową Muzeum Neonów.

Surowe industrialne wnętrze rozświetlają różnokolorowe gazy szlachetne z domieszką par rtęci, które zamknięte wewnątrz szklanych rurek układają się w słowa, nazwy, obrysy przedmiotów. Jedne cicho bzyczą, inne lekko tętnią żyjąc swoim życiem.

Czerwony neon Berlin był pierwszym, który trafił do muzeum. Odnowiony świeci swoim dawnym blaskiem. To właśnie od Berlina zaczyna się historia tego unikalnego sanktuarium starych reklam, które w PRL rozświetlały ulice wielu polskich miast. Sam pamiętam poznańską ulicę Armii Czerwonej (obecnie Św. Marcin) rozświetloną przez neony restauracji Dietetycznej, pijalni wód mineralnych, kawiarni Kociak czy domów towarowych Alfa i sąsiadujących z nimi wieżowców Miastoprojektu.

Neony w Polsce ponownie pojawiły się w czasie październikowej odwilży, a szczyt ich popularności przypadł na lata 60. i 70. XX wieku. To właśnie z tych lat pochodzi większość eksponatów w muzeum.

Co ciekawe w PRL neony nie pełniły funkcji komercyjnej, tylko ozdobną i informacyjną. Wiele z nich zaprojektowanych przez znanych plastyków stanowią swoisty testament sztuki użytkowej i rzemiosła artystycznego.

Po wizycie muzeum wpadam do kawiarni Bliklego na popołudniową kawę i pączek nadziany wspaniałą różaną marmeladą. Pączek dobry, kawa też, można ruszać na zakupy. Ostatecznie muszę dokupić walizkę... Tymczasem w Budapeszcie zaszło słońce.

LO535: Warszawa – Budapeszt. W nieco mglisty poranek ruszam na lotnisko. W założeniu miał to być zwykły wypad weekendowy do Warszawy, a do Monachium miałem wrócić ostatnim rejsem LOT-u. Ale przy rezerwacji rejsu powrotnego, pomyliłem miesiące. Zamiast lutego wybrałem marzec... Zmiana rezerwacji, podobnie jak kupno biletu powrotnego w jedną stronę, nie wchodziło w rachubę. Zostało mi opracowanie planu B, czyli znalezienie takiego miejsca, gdzie: 1) bilet lotniczy w jedną stronę jest w akceptowalnej cenie 2) dalszą podróż do Monachium mogę odbyć transportem naziemnym. Po licznych poszukiwaniach do finału zakwalifikowały się: Praga, Budapeszt i Zurich.

Ostatecznie wybrałem Budapeszt, do którego udaję się LOT-owskim Daszem => SP-EQF.

Podczas lotu uważnie studiuje moją ulubioną część magazynów pokładowych – mapkę połączeń. Jak uda mi się przeprowadzić do Warszawy, będzie gdzie latać na weekendy – myślę sobie patrząc na stale rozbudowującą się siatkę połączeń LOT-u.

Po minięciu Krakowa przelatuję nad Tatrami, które z lotu ptaka prezentują się wyjątkowo okazale. Za 25 minuty będę w Budapeszcie.

Budapeszt. Bardzo lubię Budapeszt, który w każdej porze roku jest piękny. I ten w zimowej szacie, wiosennym słońcu czy w jesiennej mgle. I tym razem Budapeszt mnie urzekł.

Spacerując wzdłuż budańskiego nabrzeża podziwiam piękno przeciwległego Pesztu, mijając kolejne mosty łączące dwie części miasta, rozdzielone przez Dunaj.

Przy Moście Łańcuchowy (węg. Széchenyi lánchíd) przystaję na chwilę podziwiając kamienne lwy. Jeszcze jako dzieciak nasłuchałem się opowieści o kamiennych lwach, które zaryczą za każdym razem, kiedy mostem przejdzie kobieta ubrana w spódnicę. I jakie było moje zdziwienie, kiedy po przejściu wielu pań w spódnicach lwy pozostałe jak skamieniałe. Tak sobie teraz myślę, że ta legenda powstała na potrzeby chwili.

Ale z mostem rzeczywiście wiąże się legenda. Podczas ceremonii otwarcia jeden z gapiów, krzyknął głośno, że lwy są do niczego, bo nie mają języków. Zebrany tłum zareagował żywiołowym śmiechem, a autor rzeźb, Janos Marschalko, ze wstydu rzucił się do rzeki i utonął. W rzeczywistości lwy mają języki, dokładnie schowane za kłami, dlatego są niewidoczne dla przechodnia. Natomiast rzeźbiarz dożył późnej starości tłumacząc wszystkim dookoła, że lew to nie pies, żeby leżeć z wywalonym jęzorem

Gdzieś na wysokości budynku Parlamentu natykam się na... saunę na kółkach. Jak widać, podróże poszerzają nasze horyzonty!

Spacer kończę przy Moście Małgorzaty (węg. Margit híd),  którego boczne przęsło odchodzi na wyspę św. Małgorzaty. Po drodze dostrzegam dekoracyjne detale w kształcie smoków, trzymających w paszczy latarnię. Ciekawe, że te detale dostrzegam po raz pierwszy....

Kolejny dzień spędzam w leniwy sposób. Siedząc na ławce, podziwiam przeciwległy brzeg Budy i górujący nad nią Zamek oraz obserwuję przepływające po Dunaju barki i statki wycieczkowe. Co jakiś czas mijają mnie charakterystyczne, pomalowane na żółto, tramwaje. Niektóre z nich pamiętają zapewne czasy socjalizmu gulaszowego, jaki Węgrom zafundował János Kádár.

RJ68: Budapeszt - Monachium. Po południu udaje się na dworzec Keleti, skąd pociągiem odjeżdżam do Monachium. Po drodze mijam Győr, Wiedeń, Linz, Salzburg i niemiecki Rosenheim.

Podczas prawie 7-godzinnej podróży przepisuję ten tekst z odręcznych notatek i co jakiś czas zerkam na mapkę pozwalająca śledzić trasę przejazdu, chwilową prędkość pociągu oraz pozostały czas podróży. A miał to być zwyczajny wypad weekendowy do Warszawy.

Komentarze

Komentowanie dostępne jest tylko dla zalogowanych użytkowników.

dorośli
(od 18 lat)
młodzież
(12 - 18 lat)
dzieci
(2 - 12 lat)
niemowlęta
(do 2 lat)
Rezerwuj hotel
Wizy